FPL is coming!

0
3

Budzę się powoli, w jakimś obozie na skutym lodem zadupiu, otwieram powoli oczy, czuję ból w kościach i flakach. Zapach stęchlizny zaczyna dochodzić do nozdrzy, jak by nie było mrozu to wszędzie latały by muchy. Nabieram powietrze, rzęzi w płucach, nic nie pamiętam.

Obok mnie zmęczone parszywe mordy, siedzą przy ogniu i żują resztki mięsa i skóry z bliżej nieokreślonych zwierząt. Obraz nieco się wyostrza, oprócz wspomnianych towarzyszy przy namiotach siedzą też olbrzymy, mejweni obozowi, wysocy na 4 metry, lepiej trzymać się z dala, każdy głodny i wkurwiony a zasięg ramion może zaskoczyć. Po chwili przebudzenia podchodzi zmęczony, odrażający karzeł i szarpie mnie za kołnierz, chce żebym wybrał czym będę walczył tym razem. W zbrojowni pełen wybór, zbroje, tarcze, topory, miecze, noże i łuki, karzeł pokazuje swoje ulubione, nie chce, pierdol się sam dobrze wiem czego potrzebuje. A może nie wiem, chociaż mam przebłyski to niewiele pamiętam, chwytam miecz, nóż i później topór odzywa się pamięć mięśniowa, biorę co trzeba jak barbarzyńca i wracam do ogniska.
Minęło kilka, może kilkanaście godzin i słyszę sygnał do wymarszu, wszyscy się przepychają, chcą być jak najbliżej dowództwa, szczerzą czarne zęby i pokrzykują jak jakieś dziwadła, kilku już zdążyło sobie dać po ryju bez większego powodu. Dobrze ubrany siwy wojownik na koniu z niebieskimi oczami ryknął i nastała cisza, chłodny spokój, dyscyplina… maszerujemy w ciszy.

Droga jest długa mijają dni i tygodnie, najpierw pusta wieczna zmarzlina, później coraz częściej spotykana surowa roślinność. Czuje pustkę jakbym spał setki lat a to raptem dwa miesiące. Idę z przyzwyczajenia, powoli zaczynam myśleć dokąd zmierzam, niemrawo wlokę nogami. Marsz z każdym dniem przyspiesza, z każdą godziną czuć niepewność ale też pierwotną rządze krwi. Dalej otumaniony nie mam oczekiwań co zobaczę i dokąd dojdę, ale muszę przyznać, że zaczyna udzielać mi się ciężka atmosfera nieuchronnej bitwy, muszę być już niedługo gotowy.
W końcu wchodzimy do lasu, który wydaje się nie mieć końca, zimno przeszło już każdą kość w moim ciele. W ciemnościach widać dobrze tylko oczy, toczymy się jak lawina, jest nas coraz więcej, masa zimnego mięsa, której już nie da się zatrzymać.

Słyszę ten sam róg, ten sam sygnał co wcześniej ale mocniejszy i przeraźliwy, przechodzą mnie ciarki to już zaraz. Wychodzę z lasu, w twarz uderza lodowaty wiatr wbijając się jak igiełki, jak morska bryza i widzę to, wielki lodowy mur na setki metrów. Deja vu, znam to, nie wiem skąd ale kojarzę. Zaczyna się, biegniemy, najpierw wolno ostrożnie, później już z całych sił. Pierwsze zaczynają świszczeć strzały, olbrzymy biegną z drabinami, łucznicy celują w ciemne malutkie postacie na szczycie niewyobrażalnej białej ściany. Biegnę z tym toporem jak oszalały, krew, chcę poczuć ciepłą wściekle czerwoną krew…

Przypominam sobie, przystaje, rozglądam się i widzę miliony takich samych jak ja, setki tysięcy chcących zasmakować tej samej krwi, próbujących wspiąć się na ten mur jak najwyżej, zajść jak najdalej. Żądnych chwały, działających instynktownie, popełniających te same błędy w tej cyklicznej, nierównej bitwie. Zamarłem przez chwilę i widzę jak giną pierwsze tysiące, jak padają nawet olbrzymy, czołgają się ranni… rzeź, nikt ci nie pomoże, jesteś tu jednym z wielu ale jednak sam. Dochodzi do czaszki iskra świadomości, jedyny impuls – jestem nieumarły jak inni, zombie z wykręconym ryjem od mroźnego wiatru, mały trybik w zgniłej machinie. Czekałem długo na tę chwilę, wiem że będę cierpiał ale nie umiem inaczej, to instynkt mnie pcha w stronę tego muru. Wbijam ostrze w lodową ścianę, zaczynam morderczą wspinaczkę…

Winter is coming… FPL is coming!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *